Pierwsza wspólna wycieczka

Kiedyś powiedziałem, że prawdziwie pilotem będę wtedy, gdy będę mógł dzielić się swą pasją z innymi. Ten dzień wreszcie nadszedł. W sumie to nawet jestem trochę zaskoczony, że nastąpiło to tak szybko. Z drugiej strony, jak sobie przypomnę, jakie były początki latania, to sam się dziwię, że w ogóle udało się od tego doprowadzić… Oczywiście nie jest tak, że pozjadałem wszystkie rozumy. Wręcz przeciwnie. Ciągle się uczę, a co więcej zdaję sobie sprawę z tego, czego jeszcze nie potrafię. Ale do rzeczy.
Pierwszym pasażerem (na co zresztą się umówiliśmy od samego początku) jest moja żona. Kiedy zaproponowałem jej najbliższy wolny termin, trochę była zaskoczona możliwością polatania ze mną. Myślę jednak, że wynikało to bardziej z powodu innych planów niż ze strachu, czy nieuchronności odpowiedzenia ‚tak’ na moje zaproszenie. Kiedy zapytałem ją, czy się boi, powiedziała, że nie, ale wyraźnie widzę, że obawia się, jak to będzie. Tym bardziej, że żona należy raczej do osób nieprzepadających za sportami ekstremalnymi. Co prawda latanie turystycznie nie można nazwać sportem ekstremalnym (w moim rozumieniu), ale niektórzy tak je traktują: no bo przecież samoloty spadają. Może i spadają, ale zawsze w kontrolowany sposób, po to, aby spokojnie wylądować na jednym z wielu okolicznych lotnisk.
A więc, postanowione. Jedziemy do Kaniowa. Samolot już czeka. Przed wejściem na pokład, instruktorzy doradzają żonie wzięcie reklamówki „na wszelki wypadek”. Nawet ich rozumiem. Nie chcą przecież zajmować się sprzątaniem samolotu po powrocie z pasażerem. Żona też na nich dziwnie patrzy, ale jakby co, to na mam małą reklamówkę.
Usadawiam drugą połowę w kokpicie. Wprawdzie uprzedzałem ją, że to jest raczej mały i przytulny (dosłownie) samolocik, ale dopiero zderzenie z rzeczywistością uświadamia jej realne rozmiary. Drugim zaskoczeniem jest stan deski rozdzielczej, pasów i wyposażenia. Choć KEN jest całkiem dobrze utrzymany, to wspomniane elementy pozostawiają dużo do życzenia w stosunku do wyposażenia np. nowoczesnych samochodów, którymi przywykliśmy jeździć.
No dobra. W końcu zasiadamy oboje w kokpicie i po uruchomieniu silnika zakładamy słuchawki. Jest z tym trochę kłopotów, bo NavComm nie jest mi znany, a muszę go jakoś dopasować do małej główki drugiej połowy. Potem przychodzi kolej na obsługę radia. Przy laszowaniu zostałem przeszkolony z jego obsługi, ale zmiana częstotliwości w tym odbiorniku nie jest intuicyjna. Po kołowaniu mija kilka minut, zanim się do niego przyzwyczajam i rozumiem, jaka idea przyświecała konstruktorowi.
Ustawiamy się na pasie i startujemy. Od drugiego zakrętu odchodzimy na zachód. Jest miło, ciepło i przyjemnie. Po minięciu Soły stanowiącej w tym miejscu granicę pomiędzy województwem Śląskim a Małopolskim, udajemy się w okolice Wadowic, gdzie po chwili obserwujemy rynek w centrum miasta. Kurs znany, okolice też – spacerek. Całą trasę starałem się zresztą tak przygotować, żeby najciekawsze elementy znajdowały się po prawej stronie samolotu.
Kolejne punkty orientacyjne to zapora w Świnnej, a następnie Sucha Beskidzka. Przy dzisiejszej słonecznej pogodzie, ruch w powietrzu jest (krótko mówiąc) duży.
W którymś momencie proponuję przejęcie wolantu. Po stronie pasażera lekkie przerażenie. Potem chwyt i samolot zadziera dziób do góry. Spokojnie mówię, żeby nie ciągnąć go do siebie. Próbujemy jeszcze raz. I znów do góry. Cóż. Nie jest to kierownica samochodowa, która normalnie w tej płaszczyźnie się po prostu nie rusza. Zresztą to nie jest jedyna różnica w stosunku do samochodu (jak sobie przypomnę moje pierwsze kołowania, to się nie dziwię, że mój instruktor się ze mnie nabijał). Potem przychodzi kolej na zakręty – to jest na prawdę fajne – podoba się! Zakręty są wprawdzie bardzo delikatne, ale i tak robą wrażenie. Dla porównania pokazuję, jak wygląda pełny głęboki zakręt skoordynowany w lewo i po chwili w prawo (druga połowa chwyta się kurczowo mojego ramienia).
Zmieniamy kurs na Żywiec z widocznym w oddali jeziorem. Uzgadniamy, że przelecimy nad Lipową, żeby odwiedzić znajome miejsca. Do tego jest jednak potrzebne obniżenie lotu, co uprzedzając, wykonuję. Okazuje się niestety, że moja pasażerka zaczyna odczuwać dyskomfort w okolicy brzucha. Nie wierzyłem że może się to wydarzyć, dopóki nie zobaczyłem. A jednak!. Muszę więc być dużo bardziej delikatny w wykonywanych manewrach.
Teraz już spokojnie podchodzimy w kierunku Żywca na południe od Jeziora i nad Żywieckim Browarem wykonuję zwrot w kierunku hacjendy Rodziców, którą uwieczniamy na filmie. Czas wracać. Jeszcze tylko przelot nad Międzybrodziem Żywieckim (śliczne okolice) i kierunek Kaniów. Zgłaszam się pomiędzy punktami Alfa i Charlie, ale po zaskakującym pytaniu Kaniowa poprawiam: pomiędzy Bravo i Charlie z planowanym podejściem z długiej prostej do 31. Po kilku minutach przyziemiam na pasie i choć nie jest to najpiękniejsze lądowanie, to wycieczka była udana.
0 komentarzy