Laszowanie na C172

Dziś trochę zerwę z zasadą, w której każde wydarzenie lotnicze opisuję osobno. Tym razem będą to dwa odrębne loty ściśle ze sobą powiązane. Ale do rzeczy.
W czwartek rano mam trochę więcej czasu i umawiam się z szefową na laszowanie na dużą Cessnę. Samolot jak samolot, ale jednak dużo większy niż C150. W kokpicie też jest dużo więcej miejsca i jest bardziej komfortowy. Muchowiec szczyci się posiadaniem dwóch samolotów C172 wyprodukowanych po 2000 roku. Musi być więc różnica między tymi samolotami, jeśli poczciwe 150-tki mają powyżej 40 lat.
Muszę też przyznać, że przyzwyczajony do ustawienia zegarów w „małej” Cessnie, początkowo nie mogę się odnaleźć w „dużym” zestawie. Mija dłuższa chwila, zanim odnajduję chociażby wskaźnik poziomu paliwa, od którego w zasadzie powinien się rozpocząć przegląd przedlotowy. Do tego wszystkiego SP-CMW ma również zdublowane radio, VOR i uwaga: nawigację GPS! O ile zdublowanie radia ma wpływ na zwiększenie bezpieczeństwa, to zawsze pozostaje kwestia techniczna, jak się przełączać pomiędzy radioodbiornikami, jeśli chciałbym z nich skorzystać. Okazuje się, że filozofia jest bardzo podobna do tej z C152, która miała podobny mechanizm dla VOR i radia.
Na tym nie koniec różnic funkcjonalnych. Wsiadanie do samolotu i zamykanie drzwi również jest inne. W C150 drzwi się zatrzaskuje jak Syrence (ktoś jeszcze pamięta taki śmieszny samochodzik z czasów PRL?), a w C172 drzwi należy przyciągnąć (łokciem przez otwarte okno) i zablokować dźwignię. No i ostatnia sprawa – odpalanie. Pompka jest elektryczna (w przeciwieństwie do ręcznej, zastrzykowej) i brak jest podgrzewania gaźnika. To upraszcza sprawę.
„Od śmigła” i CMW odpala po pięciu sekundach. Kołujemy.
Początkowo robię ósemeczki na trawie, żeby zobaczyć, jak się samolot zachowuje i jaki ma promień skrętu na samym kółeczku. Potem próba z użyciem hamulców. Po kołowaniu na pas i wykonaniu próby, szefowa mnie ostrzega, że muszę być przygotowany na znacznie większe siły na sterach, a ze względu na większą powierzchnię skrzydeł, dłuższe noszenie przy podejściu. Niestety, jak się później okaże, ma rację.
No to startujemy. Faktycznie samolot szybko idzie do góry i w rzeczywistości trzeba się mocno napracować odpychając od siebie wolant, żeby się nie wyrywał. Z kręgu lecimy do strefy z naborem do 3500. W samej strefie standardowe zadania: przeciągnięcia, ślizgi i głębokie zakręty. Ogólnie idzie dobrze, ale cały czas mam lekki zwis na prawą stronę, a zakręty nie są skoordynowane (kulka nie zostaje w środku). Podobnie jak dla C152 przy przeciągnięciu i trzymaniu sterów w neutrum, samolot nie daje się wprowadzić w korkociąg.
Potem latamy po kręgu. Żeby zmniejszyć stały nacisk na wolant, trymuję go nieco i pozostawiam cały czas w takim ustawieniu. Nie powiedziałbym, żeby lądowania były jakieś spektakularne. Szczerze powiedziawszy są paskudne. Najczęściej odbijam się po pierwszym zetknięciu głównego podwozia z pasem. Nie mówię już o totalnej ciekawostce, którą jest bardzo silne znoszenie samolotu w lewo po osiągnięciu prędkości pozwalającej na oderwanie samolotu podczas startu. Swoją drogą pamiętam, jak za każdym razem mój instruktor kazał mi kompensować moment odśmigłowy prawą nogę. Nigdy tego nie rozumiałem, bo zwykle obciążony przez instruktora prawy fotel zupełnie wystarczał za taką kompensację. Tutaj prawy ster musiałem naprawdę mocno naciskać, a i tak CMW zbaczał powyżej pięciu metrów w lewo w stosunku do osi pasa. A kiedy w końcu sam latam po kręgu, ten efekt jest jeszcze mocniejszy.
Samodzielnie wykonuję 6 lądowań. Niby z każdym kolejnym jest coraz lepiej, ale za to ostatnie, to typowy kangurek. Masakra. Przyznaje to również szefowa. Postanawiam, że muszę sobie zrobić kilka samodzielnych lądowań i poćwiczyć pilotaż w strefie. Ale zanim to nastąpi, trzeba wypełnić papiery i potwierdzić zakończenie laszowania na C172 w biurze. Po załatwieniu całej papierologii, tradycji staje się zadość i od całego zespołu instruktorów Aeroklubu Śląskiego otrzymuję solidnego klapsa po dupie.
Dwa dni później znajduję czas na polatanie sobie poczciwym KIR-em. Bez stresu, w ładnej pogodzie, bez planowania trasy, bez oczekiwania na samolot i bez spinania się ze względu na konieczność jego oddania na czas. Znajduję przy tym czas na krótkie pogawędki z kolegami pilotami. Tankuję i spokojnie sprawdzam samolot, a potem rozkładam się w kokpicie. Po starcie od razu włączam się w krąg. Dziś działa ‚Kwadrat’ – latają szybowce.
Muszę przyznać że mały KIR mimo swych niedomagań, starości i toporności kokpitu, jest dla mnie bardziej łaskawy niż SP-CMW. Zestaw zegarów jest dla mnie jakiś taki przejrzysty i kiedy tylko jest to potrzebne, to od razu odnajduję to, czego chcę.
Od samego pierwszego lądowania jest bardzo płynnie i delikatnie. Bez żadnych problemów, dokładnie tak, jak powinno być. Zastanawiam się nad różnicami pomiędzy samolotami i dochodzę do wniosku, że moje lądowania na dużej Cessnie wyglądały tak, jak wyglądały, ponieważ podejście było zbyt szybkie. Sprawdzam jeszcze dla pewności zalecaną szybkość na prostej i dochodzę do wniosku, że prędkość podejścia na pełnych klapach była od 5 do 10 węzłów za wysoka. Do tego doszło jeszcze (jak mi się wydaje) lekkie wychylenie trymera „na ciężki ogon” które utrudniało fazę wyrównania podczas lądowania. Myślę, że następnym razem na dużej Cessnie trzeba będzie spróbować poprawić te elementy i sprawdzić, czy miałem rację.
Tymczasem, po zrobieniu kilku kręgów odlatuję do strefy (nad lasy murckowskie) i tam ćwiczę sobie zakręty o 180 i 360 stopni. Kilka razy wpadam w ten sposób we własne strugi odśmigłowe – okazuje się, że to nic strasznego. Zakręty staram się wykonywać tylko i wyłącznie na podstawie widocznego horyzontu. Po drugim, czy trzecim razie wychodzi idealnie – nawet głęboki zakręt wychodzi bez zmiany wysokości. I o to chodzi.
W nagrodę lecą sobie pozwiedzać Katowice z jego okolicami. Nie wiem, czy to dzięki bardzo dobrej widoczności, czy też już jestem po prostu obyty z podstawowymi zabudowaniami i zakładami w GOP, ale mogę już tutaj latać bez mapy. I tak z Murcek udaję się do Siemianowic, gdzie zawracając nad laskiem bytkowskim okrążam Osiedle Tuwima. Potem park Chorzowski i zabudowania II LO im. Jana Matejki by skończyć w okolicach Stadionu Śląskiego i Dębu. Może to nie do końca jest miasto ogrodów, ale terenów zielonych jest całkiem dużo.
0 komentarzy