Szlakiem Orlich Gniazd – przypadkiem

Opublikowane przez AskeF w dniu

Wygląda na to, że idzie nowe. Albo, że zanosi się na duuużą zmianę.

Przede wszystkim mój instruktor zakończył współpracę z Aeroklubem. Zanosiło się na to już od dłuższego czasu, ale z początkiem miesiąca słowo stało się ciałem. Więc jest zamieszanie. Duże. Z jednej strony nie wiadomo, jak potoczą się sprawy: mógłbym wprawdzie pójść za nim, ale Muchowiec jest najbliżej mojego domostwa. Z drugiej strony to Zleceniobiorca powinien mnie powiadomić, co dalej z moim lataniem. A to jakoś nie chce się wydarzyć. Postanawiam więc wziąć sprawy w swoje ręce i dowiedzieć się, jakie propozycje ma dla mnie Aeroklub.

Szybko okazuje się, że przejmuje mnie Szefowa wyszkolenia. Nieźle. Poza tym na najbliższy weekend zapowiada się naprawdę znakomita pogoda, więc jedna z podstawowych przeszkód odpada.

Jeszcze w sobotę wieczorem potwierdzam latanie następnego dnia i z samego rana w niedzielę stawiam się na posterunku. Tutaj pierwsze zaskoczenie. Po przeglądzie moich kart szkolenia, Szefowa stwierdza, że w zasadzie już powinienem mieć egzamin wewnętrzny przed samodzielnymi lotami na trasach. W związku z tym zrobimy go DZISIAJ. Nie żebym był strachliwy, ale człowiek jednak wychodzi z wprawy, jeśli ostatnim razem siedział za sterami prawie miesiąc temu…

Jako pierwsi tego dnia musimy wszystko sami powyciągać i posprawdzać. Na szczęście przed wyjściem rano z domu i zgłoszeniem planu lotu, popatrzyłem na system rezerwacyjny. I tu niespodzianka. Zamiast na HMR, jestem zapisany na KAO! Na lotnisku dowiaduję się, że HMR poprzedniego dnia zaliczył zderzenie z ptakiem w Kaniowie i został uziemiony. Po podejściu do niego widać w okolicach reflektora krwiste ‚ślady zbrodni’. Nie wygląda to źle, ale samolot musi zostać sprawdzony.

Wyjeżdżamy z KAO pod benzynownię. Sprawdzam odstoje (przypomnę, że ostatnim razem, po moim sprawdzeniu były nici z latania). Na szczęście tym razem jest wszystko w porządku. Następnie olej. Taki drobiazg, ale od początku mojego kursu mam w plecaku ręcznik papierowy do wycierania bagnetu. Przez ostatnie 5 miesięcy nie użyłem go ani razu. Teraz będzie można skorzystać. Na szczęście. Ładujemy się do kokpitu.

Prawie wszystko jest inaczej. No może nie wszystko, ale widać, że pomiędzy instruktorami są różne podejścia do kołowania, poruszania się po pasie, wykonania próby, czy zajęcia miejsca na pasie.

Ponieważ jesteśmy pierwsi dzisiejszego dnia w tym samolocie, musimy trochę czasu spędzić na grzaniu silnika, zanim wskazówka znajdzie się na zielonym polu. Ostatnie sprawdzenia, ustawienie żyroskopowego wskaźnika i uzgodnienie go z busolą magnetyczną i lecimy. Potem okaże się, że żyrokompas źle ustawiłem, ale w momencie startu o tym nie myślałem.

Nie obywa się bez błędów, za które jestem od razu karcony: pierwszy zakręt na małych klapach – nie wolno. No cóż, zapomniawszy.

Pierwszy punkt: GOLF. Widoczność jest niezła, choć nie jest idealna. Biorąc jednak pod uwagę to, że ostatnie dwa miesiące na prawdę nie należały do pogodnych, jest fantastycznie. Mam wprawdzie trochę problemów z zlokalizowaniem GOLF-a, ale Szefowa pomaga. Wieża w Pyrzowicach pozwala na wykonanie dwóch konwojerów. To zmiana w stosunku do planu lotu, w którym był tylko jeden. Nie ma ruchu, można poszaleć, a poza tym pewnie szefowa chce pooglądać, jak mi idą lądowania.

Po drugim konwojerze, punkt Whiskey, a potem kierunek Rudniki. Ponieważ tę trasę już robiłem, w zasadzie nie muszę kontrolować kursu na busoli celując pomiędzy daleko widocznym miastem a kominami pobliskiej Koksowni Częstochowa.

Lotnisko jest widoczne z daleka. Podchodzę do pasa 08, a na trawie widać ćwiczącego pilota na motolotni. Odchodzę z lotniska w Rudnikach i obieram kurs na Wolbrom. Jest to dosyć daleko i ten odcinek zabierze około 30 minut. Pierwszy charakterystyczny punkt zaraz po opuszczeniu lotniska to wyrobisko wapienia nad którym powinienem przelecieć. Szybko je identyfikuję, ale znajduje się mocno po mojej lewej stronie. Jakoś nie budzi to mojego niepokoju, choć powinno. Lecimy dalej i przelatujemy nad pierwszym zamkiem. Wprawdzie przygotowując się do trasy, wiedziałem, że mam na swojej drodze zamki (między innymi Bobolice), ale one powinny się dopiero objawić w drugiej części. Mijany zamek jest całkiem duży i powinno (!?) to wzbudzić mój niepokój, ale myślę sobie, że przecież jest to taka okolica: Szlak Orlich Gniazd.

Po kolejnych kilku minutach sam zaczynam się zastanawiać, czy dobrze lecę. Sprawdzam busolę, potem żyroskopowy wskaźnik, który pokazuje kurs 145. Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Nie mniej jednak niepokoi mnie dość duże jezioro widoczne po prawej i większe miasto na wprost. Jeśli poruszałbym się zgodnie z wykreśloną kreską, to tego jeziora nie powinno być widać a i żadnego miasta nie ma w pobliżu. W końcu Szefowa zadaje najtrudniejsze pytanie nawigacyjne dla takiego, jak ja adepta lotniczego: ”co to za miasto?”. Nie mam pojęcia… Przychodzi mi z pomocą: no więc to duże jezioro, to Poraj, a miasto przede mną to Zawiercie. Okazuje się, że walę prosto w CTR! No dobra, szybka korekta kursu i muszę mocno odbić na zachód, żeby wrócić na ścieżkę. Ale jak to możliwe? Wiatr się nie zwiększył, a ja trzymałem cały czas kurs. Po krótkiej chwili zdaję sobie sprawę z błędu, który popełniłem. Busola (diabelskie urządzenie) kręci się w kierunku przeciwnym do naturalnego. Oznacza to, że skręcając w lewo, tarcza będzie się obracać w prawo. W ten sposób jest też wyskalowana. To z kolei oznacza, że wartości mniejsze znajdują się z prawej strony, a większe z lewej środkowego położenia. Ja przyjmowałem, że kurs 140, który miałem policzony, powinien być po lewej stronie oznaczenia ‚15’ na busoli. W rzeczywistości był to kurs 160, czyli o 20 stopni bardziej na południe, niż miałem lecieć! W chwili kiedy to zrozumiałem, było już łatwiej, ale trzeba się było zorientować w terenie. Było to o tyle prostsze, że dzięki „zgubieniu” kursu znalazłem się prosto na linii zamku z Mirowie, a następnie w Bobolicach. Pewnie jakbym miał w założeniu odwiedzenie ich zajęłoby mi to znacznie więcej czasu o ile w ogóle bym na nie trafił.

Tak, czy inaczej te okolice są mi już znane. Teraz pozostało już tylko znaleźć Pilicę, a następnie na przedłużeniu, Wolbrom. Po przerobieniu trasy, gdzie Pilica była głównym punktem wiedziałem, że w tym miasteczku znajduje się tyle charakterystycznych elementów, że nie sposób go nie zauważyć. Pokazuję szefowej Pilicę, a po kilku minutach Wolbrom. Teraz już prosto do domu nad Pustynią Błędowską i terminalem w Sławkowie. Przy dzisiejszej widoczności, ten odcinek nie sprawi większego kłopotu.

Po lądowaniu, wypełnieniu papierów i zamknięciu planu lotu udaję się na odprawę. Szefowa ma kilka uwag do mojego pilotażu:

  • trzymanie nóg na hamulcach podczas startu i lądowania
  • zbyt gwałtowne operowanie sterem wysokości podczas lądowania bez wyraźnego oddzielenia podejścia, wyrównania i przyziemienia
  • brak właściwej koordynacji nogi i lotki podczas zakrętów (kulka w środku) – do poćwiczenia nawet na sucho,
  • niewłaściwe odchodzenie z kręgu nadlotniskowego,
  • problem z właściwą oceną wysokości przed podejściem do lądowania,
  • zakrety na klapach 10.

Może i tego dużo, ale jedno dla mnie jest najważniejsze: zostałem dopuszczony do samodzielnych lotów! Do zobaczenia!


0 komentarzy

Dodaj komentarz

Symbol zastępczy awatara

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *