Spacer w chmurach

Czwartek. Dziś będą dwie strefy. Po starcie krąg i dwa krótkie lądowania (dla wprawy), a następnie kursem południowo-zachodnim udajemy się w kierunku Łazisk. Tym razem wspinamy się na 4000 stóp. W końcu zaczynam się trochę przyzwyczajać do szalejącej busoli w kokpicie, a przede wszystkim nie muszę się już tak mocno skupiać nad tym wszystkimi co się dzieje wokół mnie. Z drugiej strony tego typu spokojny lot pozwala na trochę rozluźnienia i daje czas na podziwianie okoliczności przyrody. Cel dzisiejszej wycieczki: przegląd okolicznych lotnisk. Jestem jeszcze przed lotami na trasach i nie mam żadnego doświadczenia w temacie położenia, wyglądu i warunków do lądowania, jakie na Śląsku są dostępne. Dziś mój instruktor pełni rolę przewodnika, a ja posłusznie wykonuję polecenia dotyczące utrzymania kursu i wysokości. Pełna komunikacja radiowa jest po stronie instruktora.
Zbliżamy się powoli do Żor i jak to w locie VFR (z widzialnością ziemi) zaczynamy szukać lotniska w Gotartowicach. Pobliska autostrada stanowi punkt orientacyjny. Przełączamy się na częstotliwość lotniska i informujemy o naszych zamiarach. Lotnisko Aeroklubu Rybnickiego jest trawiaste. Tak jak w przypadku Muchowca (gdzie też znajduje się pas trawiasty) miejsce do lądowania trzeba raczej sobie bardziej wyobrazić, niż zobaczyć jego oznaczenie. Sam pas znajduje się w środku całego lotniska na kierunkach 12 i 30. Granice są oznaczone drobnymi białymi znakami. To znaczy tak to wygląda z naszej perspektywy, bo na poziomie lotniska mają pewnie po kilka metrów każdy.
Dalej udajemy się na południowy wschód w kierunku Bielska. Żegnamy się przez radio z Rybnikiem i po weryfikacji ciśnienia w FIR Kraków zmieniamy na częstotliwość lotniska w Bielsku. Jest wcześnie rano, trochę sennie i na razie nikt nam nie odpowiada. Wypatrujemy kolejnej wielkiej łąki. Po chwili ukazują się nam Aleksandrowice. Długość pasów nieco mniejsza niż w Rybniku, ale w przeciwieństwie do poprzedniego lotniska mamy ich tutaj aż trzy. Zgodnie z AIP są to 09-27, 07-25 i 04-22. Znów trzeba mieć wyobraźnię, żeby je „dostrzec”. Ciekaw jestem, jak to będzie, kiedy będę podczas wykonywania trasy miał na którymś z nich wylądować.
Lecimy dalej. Kolejny cel: Kaniów. Po drodze jeszcze rzut oka na Beskidy. (Nie będę specjalnie odkrywczy, jeśli powiem, że z tej perspektywy jeszcze ich nigdy nie oglądałem). Widzimy piękne wejścia do dolin w kierunku Wisły, Brennej i Żywca. Piękny widok. Gdzieś między jedną a drugą doliną instruktor pokazuje mi jeszcze zbiornik i tamę Wielka Łąka, która stanowi rezerwuar zaopatrzenia w wodę dla Bielska-Białej. W ogóle nie wiedziałem, że w tym miejscu się coś takiego znajduje. Widać latanie jednak zmienia perspektywę.
Odwracamy się w kierunku północnym i szukamy zbiornika w Goczałkowicach obok którego znajduje się lotnisko w Kaniowie. Muszę przyznać, że z perspektywy 4000 stóp nie wiedziałem, jak dużego jeziora powinienem wypatrywać. Widziałem wprawdzie po drodze jakieś małe zbiorniki, ale który z nich to jezioro Goczałkowickie? Po chwili jednak objawia się przede mną wielka kałuża. Już nie miałem wątpliwości. W międzyczasie instruktor zdążył pogadać z FIS-em w Krakowie, przełączyć się na Kaniów i poinformować o naszym przelocie. Zapytał mnie, czy widzę lotnisko. Patrzę w prawo, w lewo, przed siebie i nic nie widzę. Żadnego większego pola, które mogłoby służyć do lądowania. Instruktor pokazuje mi palcem: tutaj. Piękny, równiusieńki, pomalowany i ograniczony pasek o długości 700m z pasami 13-31. Bajka. Spodziewałem się pola, a tutaj równy, betonowy pas. Ciekawą cechą tego lotniska jest to, że siedmiokrotne naciśnięcie przycisku nadawania na częstotliwości 136.425 spowoduje uruchomienie świateł do lądowania. Można? Można. No tutaj to na bank jeszcze wrócimy.
Żegnamy się z Kaniowem. Na FIS potwierdzamy naszą pozycję i z kursem na północ tak, żeby nie wlecieć w strefę zakazaną nad Bieruniem, lecimy do domu. Po kilku minutach już zaczynam rozpoznawać okolice Katowic. Muszę przyznać, że z perspektywy przeglądu lotnisk, które miałem okazję z góry oglądać, Muchowiec jest gigantyczny. Zarówno jeśli chodzi o długość jak i o szerokość podziurawionego betonu. Podczas startów i lądowań mam więc dużo łatwiej niż moi koledzy z Kaniowa, czy Gotartowic. Z drugiej strony nie dziwię się mojemu instruktorowi, że uczula mnie zawsze, by lądować w osi pasa, a podczas startu starać się w miarę szybko unieść samolot. No bo co będzie, jak zamiast prawie 1100 metrów na Muchowcu przyjdzie mi wylądować na niespełna 500 metrowym pasie w Bielsku?
Tak czy inaczej, po szlifowaniu kręgów i stresie przed pierwszym samodzielnym lotem ten dzień był bardzo miłą odmianą w lataniu i dobrym wstępem do kolejnych, ambitniejszych zadań.
0 komentarzy